W 1997 roku Mark Dacascos miał już na swoim koncie kilka dobrych produkcji i spore grono fanów. Zyskał ich głównie za sprawą swojej pierwszej roli głównej w “Tylko Dla Najlepszych” (1993). Jak się okazało nie osiadł na laurach, tylko parł do przodu, czego efektem były kolejne solidne tytuły. Pierwszy na myśl przychodzi mi “Wybrany” (1995) i “Odjazd” (1997). Mistrz sztuk walki niestety nigdy nie był aktorem kontraktowym. Jak wpadła jakaś ciekawsza rola, to ją brał. W 1996 roku pracował dla Applecreek Productions przy “Sabotażu”. Firma była tak zadowolona ze współpracy aktora z węgierskim reżyserem Tiborem Takacs’em, że postanowiła zaangażować ten duet do nowego tytułu akcji – “Sanktuarium”.
Mark Dacascos, czyli ksiądz z gnatem.
Scenariusz do nowej produkcji napisał Rick Filon (który współpracował już z Dacascosem przy okazji filmu “Kickboxer 5: Odkupienie”) i Michael Stokes (“Sabotaż”, 1996). Trzeba przyznać, że postawiono tutaj na sprawdzoną metodę realizacji średniego tytułu z ludźmi, po których wiadomo czego można się spodziewać. Jak to się mówi – inwestycja bez ryzyka. I tak w zasadzie jest, bo nie można się spodziewać czegoś nadzwyczajnego od Tibora. Jedyne oczekiwania jakie się ma to te wobec Marka Dacascosa, który swoją prezencją potrafił uratować nie jedną klapę. Mnie osobiście do obejrzenia zachęcił tytuł. Gdzieś go przegapiłem przez te wszystkie lata jak oglądam akcję na ekranie, a “Sanktuarium” brzmi nieźle.
Mark Dacascos wciela się w rolę księdza Luke Kovak’a. I już na samym początku widać, że mu habit pasuje. Nie wiem jak to określić. Pisałem to już kilka razy. Na tego aktora po prostu się dobrze patrzy, człowiek darzy go sympatią z miejsca. No i tak sobie jest księdzem, aż do czasu kiedy do jego drzwi puka przeszłość. Okazuje się, że zanim wstąpił na ścieżkę “prawdy”, to pracował dla tajnej grupy rządowej od czarnej roboty o nazwie DDA.
Niedopracowane “Sanktuarium”. Wyszło średnio.
“Sanktuarium” jest z pewnością tytułem, który można zapamiętać, takim, który miał potencjał. Niestety został on zmarnowany. Przede wszystkim chcąc zrobić ciekawą produkcję pocięto film tak, żeby z biegiem czasu się wszystko wyjaśniało. Stworzono retrospekcje. Niestety na tyle nieudolnie, że przez pewien czas czułem frustrację. Po prostu za chuja nie wiedziałem o co chodzi, oprócz tego, że ktoś kogoś goni nie wiadomo po co. Jak jeszcze wjechały retrospekcje z dzieciństwa w retrospekcjach… to poczułem zażenowanie. Młody-gruby Kovak od dzieciństwa uczył się sztuk walki, rozbrajania bomb i obsługi karabinu maszynowego. Po prostu żenada. Na szczęście te wspominanie dzieciństwa się skończyło, a w filmie zaczęło się wyjaśniać o co w ogóle chodzi. Muszę przyznać, że nawet zrobiło się ciekawie, a samo zakończenie daje do myślenia.
Dacascos nie ma zbyt wielu okazji do pokazania co potrafi w dziedzinie sztuk walki, w końcu gra księdza, ale na szczęście kilka kopniaków wystosował. Właściwie to jest najjaśniejszą gwiazdą na ekranie. Reszta obsady jest, bo jest. W niektórym momentach “Sanktuarium” się fajnie ogląda. Niestety, ale można tutaj było zrobić wszystko w okół głównego bohatera lepiej, bo do Marka nic nie mam. Reszta mocno kuleje, choć sam pomysł nie był zły.
Myślę, że “Sanctuary” jest lepszy niż nie jeden z gorszych tytułów Van Damme’a, czy Stevena Seagala. Także, jeżeli wytrwaliście największe gnioty tych dwóch, to ten przełkniecie na luzaku. W końcu docelowo trafił do telewizji tureckiej i na DVD. Jest to jednak produkcja średnia i nie obowiązkowa.
Ocena: 5/10