Postanowiłem zabrać się za film, którego dawno nie widziałem. Mam na myśli “Minion”, do którego zdjęcia były realizowane w 1997 roku. Tuż przed jego premierą na ekrany wszedł “Ochroniarz” z Dolphem Lundgrenem w reżyserii legendy akcji Johna Woo. W tym przypadku mamy do czynienia jednak z produkcją kompletnie zapomnianą. Niskobudżetowy “Minion” przeminął, tak jak całe nakręcanie tematyki końca świata, który miał nastać w 2000 roku. Ponowny seans uświadomił mnie, że ta pozycja odeszła w niepamięć nie tylko z tego powodu. To jest po prostu słaby film, który popłynął na fali marketingowej papki i mimo wszystko… ktoś to kupił.
“Minion”, zbliża się koniec świata.
Tematyka mocy ciemności, antychrystów, czy innych szalonych rzeczy to coś co uwielbiają prawdziwe świrusy. Mam na myśli osoby z wyłączonym logicznym myśleniem, których doza tajemnicy dotyka wyjątkowo mocno. Dzięki wierze w teorie spiskowe i ogólnie nakręconą machinę czują się wyjątkowi, w dodatku mają poczucie wyższości. Wbrew pozorom takich ludzi jest mnóstwo, więc “Minion” znalazł odbiorców. Trafił do kin między innymi w południowej Korei, Syrii, czy Indonezji.
Mnie takie rzeczy faktycznie też kiedyś interesowały. Przepowiednie, armagedony i tym podobne szmery bajery. Wyrosłem z tego. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że Dolph Lundgren nie był jedynym bohaterem akcji, który postanowił zamoczyć swoje palce w czarnej magii. W 1994 roku Chuck Norris wystąpił w przyzwoitych “Mocach Ciemności”. Koniec lat 90-tych był już prawdziwym wylewem filmów o tej tematyce. Pamiętam jak kupiłem serial na DVD z Lansem Henriksemem pod wymownym tytułem “Millenium”. W swoim czasie też Arnold Schwarzenegger wyskoczył z tytułem “I Stanie Się Koniec” (1999). Jak na tym tle plasuje się “The Minion”? Niestety, bardzo źle.
Ksiądz Dolph Lundgren w Nowym Jorku.
Przy $3 milionowym budżecie postawiono na debiutantów i ludzi z małym doświadczeniem. Scenariusz został napisany przez Matta Roe i Ripleya Highsmitha. Reżyserią zajął się Jean-Mark Piche. Macie prawo nie kojarzyć tych nazwisk. Akcja filmu rozpoczyna się na pustyni w 999 roku, żeby potem przenieść nas na ulice Nowego Jorku w 1999 roku. Nie będę tłumaczył zawiłości fabularnych, bo ich nie ma. Jest klucz, jest dobro, jest zło. Trzeba zniszczyć ten klucz, bo będzie koniec. No i z Jerozolimy do Nowego Jorku przybywa ksiądz Łukasz, czyli Dolph Lundgren. To tak w skrócie.
Cała ta historia mogłaby mieć sens, gdyby tylko na każdym etapie produkcji każdy z jej pracowników dał z siebie więcej o 70%. Wszystko co tu dostajemy było zrobione po najniższej linii oporu. Scenariusz jest infantylny, dialogi głupie, na poziomie przedszkola. Widać, że nie poświęcono całości zbyt wiele czasu. Uznano, że temat modny, więc trzeba coś sieknąć na szybciora. Chyba jedną z największych zalet jest fajna okładka. Pomimo tego, wiem, że produkcja może znaleźć odbiorców, dlatego biorę pod uwagę, że możecie być zainteresowani. Jeżeli lubicie C-klasowe kino i takie tematy to może Wam to wjedzie jak pączek w masło. Ja już nie wrócę do tego tytułu.
Ocena: 3/10