Jean-Claude Van Damme jest na samym wierzchołku szczytu swojej kariery. Właśnie kończy mu się kontrakt z Universal Pictures, a premierę ma jego debiut reżyserski – “The Quest”, film, który ma oddać hołd sztukom walki, dzięki którym odniósł sukces w Hollywood. 26 kwietnia 1996 roku ma miejsce premiera, a belg z dumą wyczekuje na reakcję widzów i pierwsze recenzje od krytyków. Nikt wtedy by się nie spodziewał, że kariera aktora później poszybuje powoli w dół, a zróżnicowane opinie prasy na temat tej produkcji nie będą miały wielkiego znaczenia, bo trafi ona w serca fanów gatunku. Finansowo się opłaciło, bo przy budżecie $35 milionów, film zarobił około $57 milionów. W każdym razie, ta historia miała swój początek kilka lat wcześniej…
Van Damme i Frank Dux wymyślają następcę “Krwawego” Sportu”.
Jak wiemy, już na planie filmu “Krwawy Sport” (1988) JCVD zaprzyjaźnił się z Frankiem Duxem i nie piszę tutaj o zbliżeniu się do odgrywanej postaci, a o prawdziwym Franku Duxie, który był na planie filmu i obserwował zdjęcia z bliska. Panowie mieli później kilka razy współpracować, ale jakoś zawsze tak wychodziło… że nie wychodziło. Wisienką na torcie okazała się ich praca nas wspólnym filmem. W 1991 roku Van Damme i Dux wpadli na pomysł produkcji sztuk walki, która będzie jeszcze lepszym “Krwawym Sportem”. Z lepszą historią, z pięknymi ujęciami, malowniczymi miejscami i przede wszystkim z dużą kasą, żeby zrobić to z rozmachem.
Dux po porozumieniu z aktorem postanowił napisać scenariusz filmu “The Kumite: Enter The New Dragon”. Później ten tekst zgłosił do Writers Guild of America, żeby został zabezpieczony prawnie. Układ był prostu, Dux dostaje $50 tysięcy za skrypt i 2,5% udziału w zarobkach z filmu. Niestety temat ucichł, a Van Damme po cichaczu zatrudnił Stevena Kleina i Paula Monesa, żeby przerobili i ulepszyli scenariusz. Tak się stało, powstał “The Quest”. Oczywiście sprawa w 1998 roku trafiła do sądu, Dux chciał odszkodowania za to, że w napisach początkowych jest wymieniony tylko jako “story by”. Moim zdaniem racja jest… po obu stronach. Van Damme miał prawo zatrudnić kogoś innego do napisania scenariusza, bo i tak zapłacił Duxowi za jego scenariusz. Za to Frank mógł czuć się poszkodowany i sfrustrowany nie dotrzymaniem przez belga słowa. Remis i niedosyt.
Jean-Claude za stołkiem reżyserskim “The Quest”.
Oliver Stone (“Pluton”, “JFK”, “Urodzeni Mordercy”) odmówił reżyserowania, więc JCVD postanowił, że zrobi to sam. Myślę, że to była dobra decyzja, ponieważ miał już wcześniej swoje “sukcesy” w dziedzinie montażu i pracował przy wystarczającej liczbie filmów, żeby wiedzieć jak to wszystko się odbywa. I muszę go tutaj z miejsca pochwalić. Widać, że reżyser jak i operatorzy spisali się tak jak należy, a efekt końcowy dla widzów i fanów gatunku jest “majestatyczny”. Widać, że zadbano o detale i chciano zrobić to tak jak należy. Pomimo tego podobno na planie panowała dezorganizacja, a sytuację ratował drugi reżyser Limor Diamant. Przynajmniej taką opinię wyraził Roger Moore, który niestety… nie zakolegował się z Van Dammem.
Tak, tak… Roger Moore, czyli legendarny odtwórca roli Jamesa Bonda. Jego rola w “The Quest” to światło dla tej produkcji. Facet zagrał świetnie i dzięki niemu całość przeszła na poziom wyżej. Do tego Janet Gunn… no na obsadę tu nie możemy narzekać… pomyśleć, że miała na początku tu zagrać Madonna. To by było. Moim zdaniem pod względem doboru ekipy jest wyśmienicie. A jak to wygląda z wojownikami? Przecież film sztuk walki powinien mieć solidnych fighterów. I tak jest, z bardziej kojarzonych nazwisk mamy tutaj Aki Aleonga (“Smok: Historia Bruce’a Lee), czy Ong Soo Hana (“Krwawy Sport 2”) oraz mnóstwo innych świetnie walczących w różnych stylach walki zawodników. No i największy twardziel przypominający Tong Po… czyli Abdel Qissi, ten sam, który walczył z Leonem jako Atilla w “Lwim Sercu” (1990). Widać, że panowie mieli za sobą w przeszłości nie jeden sparing, choreografia jest świetna, zresztą jak cała finałowa walka.
Bardzo dobry film sztuk walki.
Motyw turnieju jest oczywiście mocno skopiowany z “Bloodsport” i to był jeden z częściej powtarzających się zarzutów od krytyków. Ja się nie czepiam, taki był zamysł – zrobić ten film jeszcze raz, ale “na grubo”. I tak jest. Ekipa wybrała się na wyspy Phi Phi w Tajlandii. Krajobrazy są przepiękne, montaż przyzwoity, ujęcia ładne, scenariusz dobry. I ta ścieżka dźwiękowa… porusza serducho. Nie mam zarzutów. Robota została wykonana tak jak trzeba, a to, że “The Quest” ma kilka ciemnych historii w tle… to przynajmniej fajna ciekawostka dla fanów.
Zdecydowanie polecam. Każdy ekipowicz powinien tą produkcję zobaczyć, ponieważ jest tak mało filmów stricte sztuk walki… z wysokim budżetem i jakimś wartym uwagi pomysłem… Van Damme to zrobił, olać organizację. Dał radę, kto jak nie on. W dodatku też się spisał na medal przed kamerą – wyglądał tu chyba najlepiej w karierze. Polecam.
Ocena: 8/10