Zgodnie z tym co obiecałem, nadszedł czas na kolejny klasyk. Tym razem jest to “Król Kickboxerów” – film, który skradł serca fanów na całym świecie. Widziałem go wiele razy i pamiętam dobrze każdą scenę, ponieważ znam się z Lorenem Avedonem od 15 lat. Jako fan i kumpel czułem potrzebę dokładnej znajomości jego filmografii. Pomimo to wczoraj postanowiłem odświeżyć sobie starą taśmę, bo film ten oglądałem po raz ostatni dawno temu. Jest różnica między sentymentem z dzieciństwa, a racjonalnym spojrzeniem na daną produkcję. Przechodziły mi przez głowę różne myśli, ale miałem nadzieję, że seans będzie dobry. Moje wrażenie jest takie, że już od pojawienia się tytułu na ekranie poczułem się jak kiedyś. “Król Kickboxerów” ma klimat i atmosferę, która przetrwała lata, a mój sentyment i szacunek do twórców pozostał na swoim miejscu. To esencja Kina Sztuk Walki w zwariowanym wydaniu.
“Król Kickboxerów”, film od Seasonal Film Corporation.
Ostatnio miałem okazję napisać recenzję “Bez Odwrotu” (1986) z Jean-Claude Van Damme. Wracam do tego, ponieważ ma on wiele wspólnego z tematem. Głównym punktem łączącym jest firma Seasonal Film Corporation, która odpowiadała za produkcję. Ekspansja azjatyckiego kina na amerykański rynek z amerykańskimi aktorami trwała w dobre i miała swoje najlepsze czasy. Wszystko to dzięki pierwszemu filmowi, który otworzył szeroko drzwi na rynek video. Później postanowiono zatrudnić aktora mającego duże doświadczenie w sztukach walki. Chodzi oczywiście o Avedona, który doskonale się sprawdzał w taekwondo i hapkido. Podpisano z nim kontrakt na trzy filmy, pierwszym z nich był “Bez Odwrotu 2: Szalejący Piorun” (1987), drugim “Bez Odwrotu 3: Bracia Krwi” (1990) i w końcu ten, o którym teraz piszę. Był to strzał w dziesiątkę. Sequele pierwszego hitu rozeszły się jak świeże bułki, a “Król Kickboxerów” okazał się największym hitem.
Pomysł fabuły wymyślił Ng See Yuen (“Pijany Mistrz”, 1978) i Keith W. Strandberg. Cały scenariusz napisał ten drugi, zresztą podobnie jak w przypadku wszystkich tytułów z pod znaku Seasonal w Ameryce. Jego znajomość języka chińskiego zdecydowanie pomogła, a ten nabrał już sporego doświadczenia przy współpracy z chińską legendą. Przy scenariuszu prawdopodobnie trochę pomagał John Key, który w samej fabule wcielił się w reżysera. Skrypt nie był zbyt skomplikowany. Jake Donahue (Loren Avedon) w dzieciństwie widział jak jego brat, mistrz kickboxingu zostaje brutalnie zamordowany przez Khan’a (Billy Blanks). Po latach zostaje gliną i ma pod przykrywką wyjechać znów do Tajlandii. Jego zadaniem jest wejście w rynek filmów sztuk walki, których główni bohaterowie giną przed kamerami z rąk Khana. Rządny zemsty Jake postanawia wziąć tą sprawę i uczyć się u miejscowego mistrza Pranga (Keith Cook).
Loren Avedon, czyli dobry humor i niesamowite kopniaki.
Za stołkiem reżyserskim stał Lucas Lowe, który wcześniej pracował już z Lorenem Avedonem i producentem przy “Bez Odwrotu 3: Bracia Krwi” (1990). Myślę, że dzięki temu aktor miał jeszcze większe pole do popisu. I zdecydowanie wykorzystał swoje możliwości w stu procentach. Przede wszystkim postać przez niego grana jest zabawna, może nawet trochę karykaturalna, ale prawdziwa na swój sposób. W niektórych scenach trudno się nie śmiać. Ten gość wiedział co robi i zdecydowanie wprowadził na ekran dużo energii i dziecięcej charyzmy. Jeżeli chodzi o sekwencje walk to mamy tutaj samą kwintesencję walenia po ryjach. I nie piszę tak dlatego, że to mój kumpel. Porównując go z innymi z tamtych czasów naprawdę się wyróżniał. Znajomość taekwondo i nauka pod okiem Phillipa Rhee (“Najlepsi z Najlepszych”, 1989) zrobiła swoje. Kopnięcia są bardzo dynamiczne, długie, płynne, a co za tym idzie – widowiskowe.
Finałowa scena walki z Billy Blanksem (“Lwie Serce”, 1990) należy do klasyki i jednej z lepszych w gatunku. Obaj Panowie każdą wolą chwilę między zdjęciami przeznaczali na treningi. Nie ważne, czy to była dżungla, czy korytarze hotelu. Finalnie realizowano ją dwa tygodnie. To sporo czasu, który był potrzebny na to, żeby dopracować każdy szczegół do perfekcji. Przypomnę, że teraz w takim czasie powstają całe produkcje, na przykład nowe gnioty ze Stevenem Seagalem. Nie obyło się bez kontuzji, ale zdecydowanie to się opłaciło. Fajnie jest patrzeć na Blanksa w roli czarnego charakteru. Napinał się sporo przed kamerą i zrobił z siebie niezłego wariata. Ktoś patrząc z boku mógłby pomyśleć, że to wszystko jest zwyczajnie głupie. Moim zdaniem tego rodzaju przekoloryzowanie i poczucie humoru dodaje smaczku i rozrywki. Przynajmniej w tym przypadku wyszło to doskonale.
Mocna ekipa na drugim planie, klasyk gatunku.
Popełnił bym wielki błąd gdybym nie napisał nic o filmowym pijaczynie-mentorze. W momencie, w którym Keith Cooke (“China O’Brain”, 1990) wkracza do akcji to należy zbierać zęby z podłogi. Ten facet zdaje się być najbardziej utalentowanym na planie. Potrójne kopnięcia, elastyczność, szybkość… jest fenomenalny. Aż dziwne, że taki talent nie zrobił wielkiej kariery. No i oczywiście w jednej sekwencji mamy Jerrego Trimple (“Zabójca Mojego Brata”, 1993) i co więcej – jest to jego filmowy debiut. Bym zapomniał, jest jeszcze Ong Soo Han (znany z roli brutala w “Krwawym Sporcie 2” z 1996 roku). Jak sami widzicie obsada jest doskonała, to ekipa ze starych dobrych lat żywotności VHS-ów. Na każdego z tych gości aż miło się patrzy.
Nie da się nie zobaczyć podobieństw do “Kickboxera” (1989) z Jean-Claude Van Damme. I nie chodzi mi tylko o tytuł “Król Kickboxerów”, który jasno daje pstryka w nos wszystkim tym produkcją, które nosiły podobną nazwę. Mam na myśli ogólny schemat fabuły. Jest Tajlandia, w tym przypadku sceny były realizowane w Bangkoku, Kanchanaburi i Saraburi. Także klimat podobny, motyw treningu (fenomenalny), medytacji i mentora. Wszystko to robi klimat. Na całe szczęści udało się produkcji stworzyć na tyle unikalną atmosferę, że stworzyła swoją własną legendę. Muzyka napisana przez Richarda Yuena ubrała sceny w jedną całość i zdecydowanie można uznać soundtrack za kozacki. Bez niego to nie byłoby to samo.
Podsumowując, “Król Kickboxerów” ma fanów na całym świecie. Jest szalony, ma duszę i niezapomniany klimat lat 90-tych. Jest jednym z ulubionych filmów Scotta Adkinsa, który się na nim wychował. Myślę, że był inspiracją również dla wielu innych gwiazd Kina Sztuk Walki i postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Jest to klasyk, który trzeba zobaczyć. Nic się nie zestarzał, nadal bawi, a sceny mordobicia są wciąż na najwyższym poziomie. Polecam odpalić tak szybko jak to możliwe.
Ocena: 9/10