Jean-Claude Van Damme nie miał łatwych początków kariery. Wystąpił w kilku francuskich produkcjach, po czym próbował swoich sił w Stanach Zjednoczonych. Łapał się różnych dodatkowych fuch, żeby przetrwać. W pewnym momencie udało mu się osiągnąć jak na tamten czas spory sukces. Młody karateka otrzymał pracę jako sparingpartner legendy – Chucka Norrisa. Chłopaki sporo trenowali, a Belg w przerwach dowiedział się paru rzeczy na temat biznesu filmowego. Razem występowali nawet przed kamerami (reportaż i sparing z niemieckiej telewizji). W końcu Chuck dał mu rolę statysty w filmie “Zaginiony w Akcji” (1984). Niestety trudno tam go dostrzec. Podobnie się miała sytuacja z filmem “Predator” (1987), sceny z Van Damme wycięto. W końcu stało się. Początkujący aktor dostał swoją pierwszą większą rolę jako twardy Rosjanin w filmie “Bez Odwrotu” (1986), która do dziś jest uważana za jego profesjonalny debiut.
Ludzie odpowiedzialni za “Pijanego Mistrza” biorą się za “Bez Odwrotu”.
Trzeba z góry przyznać, że “Bez Odwrotu” to jeden z klasycznych sztosów lat 80-tych. Przemieliłem ten tytuł tyle razy w dzieciństwie. Sentyment do niego mam ogromny. Pomimo tego, że pamiętam każdą scenę doskonale, postanowiłem sobie go odświeżyć. Powodem jest oczywiście pisanie recenzji. Chciałem sprawdzić jakie odniosę wrażenie po tylu latach. Wniosek po seansie jest taki, że produkcja nic na duszy nie straciła. Oczywiście jest sporo niedociągnięć, ale trudno, żeby nie było. Nie ma to jednak dużego znaczenia w momencie kiedy “czujemy”, że nam się podoba. A to co serducho mówi jest najważniejsze i na tym się tutaj skupiam.
Głównym producentem filmu była firma Seasonal Film Corporation. Dla tych co nie czają bazy – odpowiadała ona za wiele tytułów z Hong Kongu. Za te najpopularniejsze w Polsce można uznać “Węża w Cieniu Orła”, czy “Pijanego Mistrza” z 1978 roku. Czyli tytuły, które zrobiły z Jackie Chana gwiazdę. I dokładnie ta ekipa ludzi zarządzających postanowiła podbić rynek w USA. Na pomysł filmu wpadło dwóch dyrektorów, Ng See-Yuen i Corey Yuen, którzy razem czuwali nad produkcją “Gry Śmierci II” (1978). Umówili się, że tym razem ten drugi będzie pierwszym reżyserem. Do napisania scenariusza został zatrudniony Keith W. Strandberg. Facet miał czarny pas w Karate, co więcej zdobył licencjat w dziecinie języka chińskiego, literatury i wychowania fizycznego. To były solidne podstawy, mógł się dzięki swojej znajomości języka bez problemu dogadać z reżyserami.
Jean-Claude Van Damme nokautuje na planie.
Tytuł roboczy nowej produkcji brzmiał “Ring Of Truth” (“Ringowa Weryfikacja”). Dopiero później został przemianowany na “No Retreat, No Surrender”. Strandberg cały czas dopisywał sceny i poprawiał scenariusz, nawet na planie filmowym. W końcu do produkcji zaangażowano aktorów, gdzie sporo z nich miało do czynienia ze sztukami walki. Jednym był Peter Cunningham, siedmiokrotny Mistrz Świata Kickboxingu, który ma swoje miejsce w Galerii Sław. Podobno podczas realizowania finałowych scen Van Damme dwukrotnie go znokautował i nie był zbyt uprzejmy. Chciał mu udowodnić, że jest lepszy. W sumie miał wtedy drużynowe Mistrzostwo Europy w Karate. Ciekawa historia, zresztą nie jedyna, bo na brak pohamowania z jego strony podczas sekwencji walki narzekało kilka osób. Jean-Claude jeździł na planie takim gruchotem, że obsada wielokrotnie pomagała mu w pchaniu, żeby uruchomić silnik. Jednym słowem, było ciekawie. No, takie początki.
Z pewnością wiecie o co chodzi w filmie, ale tak w kilku zdaniach napiszę. Jest młody chłopak, wielki fan Bruce’a Lee. Jego ojciec prowadził szkołę Karate w Los Angeles, ale po tym jak szumowiny z Nowego Jorku chciały ją przejąć, przeprowadził się z synem do Seattle. Ten poznaje kumpla, kumpel ma kłopoty. Zaczynają się z ich obu naśmiewać i dawać im wycisk. W końcu główny bohater zaczyna trenować z duchem Bruce’a Lee i pojmuje jego nauki.
“Karate Tygrys” ma ducha Bruce’a Lee.
Wiem, Ci co nie widzieli mogą pomyśleć – jasna cholera, ciężki klimat. No właśnie nie do końca, “Bez Odwrotu” ogląda się bardzo przyjemnie. A sam wątek Bruce’a Lee jest interesujący. Swoją drogą wcielił się w niego Tae Jeong Kim (facet, który zastępował Lee w “Grze Śmierci II”). W sumie wyszło nawet nieźle. Biorąc pod uwagę, że aktorzy gadali do siebie, absolutnie nie rozumiejąc co mówią (Tae Jeong to koreańczyk)… po podłożeniu dubbingu ma to sens. Swoją drogą niezłe jajca – takie zabiegi filmowe. Corey Yuen wiedział co robi. W postać głównego bohatera wcielił się Kurt McKinney, który tego samego dnia jak dostał rolę otrzymał zawiadomienie o przyjęciu go do Policji. Zrezygnował ze służby sprawiedliwości na rzecz aktorstwa. Nie można mu odmówić umiejętności w walce. Kurt jest czarnym pasem w taekwondo i amatorskim mistrzem. Co ciekawe, spisuje się na tle Van Damme’a naprawdę super. W ogóle sam belg wymiata kopnięciami jak szalony z elastycznością i giętkością godną podziwu. No i co najważniejsze odwalił kultowego szpagata, z którego słynie do tej pory.
Myślę, że “Karate Tygrys” (piracki tytuł) swój niepowtarzalny klimat zawdzięcza również muzyce autorstwa Paula Gilreatha i Franka Harrisa. Soundtrack przedostał się do świadomości fanów na stałe. Zresztą wiem po sobie, często słucham kawałka “Hold On The Vision” Kavina Halfanta. Mega motywacja. Polecam Wam obejrzeć lub wrócić do tego klimatu. Tu jest dusza, legenda Bruce’a Lee została podtrzymana. Fajnie też zobaczyć JCVD w swoim debiucie. Dziewiątka.
Ocena: 9/10