Jestem wielkim fanem JCVD, ale przez wiele lat za cholerę nie chciałem sięgnąć po ten tytuł. Nie motywował mnie nawet fakt, że mam go w oryginale na VHS i się kurzy. Opinie i recenzje wskazywały, że mamy do czynienia z gniotem. W dodatku największym w jego filmografii. Podczas kolejnego wieczoru, w którym przypominam sobie stare filmy obejrzałem średni na jeża “Zakon” (2001). Z rozpędu postanowiłem się za dużo nie zastanawiać i stanąć w obliczu wyzwania. Odpaliłem “Pasażera” (“Derailed”), który ukazał się niecały rok później. Może to Was zdziwić, ale wytrwałem do końca. Niestety, nie było miłego zaskoczenia. Zrozumiałem, dlaczego ta produkcja jest równana z glebą i wdeptywana w ziemię. Chcąc, żeby ta recenzja była inna niż reszta, mam nadzieję, że rzucę Wam więcej światła na popełnione błędy.
Bob robi efekty specjalne własnymi rękoma.
Roboczy tytuł tego zjawiska dla wytrwałych brzmiał “Śmiercionośny Pasażer”. Od początku wiemy, że mamy do czynienia z produkcją, której akcja rozgrywa się w pociągu. Podobnie miała się sprawa z “Liberatorem 2” (1995), w którym wystąpił Steven Seagal. Z tą różnicą, że mistrz aikido współpracował z odpowiednimi ludźmi na odpowiednim miejscu. Jean-Claude nie miał tego szczęścia, ponieważ znalazł się w rękach pół-amatorów, którzy nie mają odpowiednich umiejętności. Wiedząc z kim ma współpracować powinien stanowczo odmówić. Nie wiem dlaczego przyjął tę rolę. To jego jedyny błąd i cholerna plama w karierze. Tego gówna odplamiaczem się nie domyje.
Winnym jest Bob Misiorowski – reżyser. Wcześniej miał na koncie między innymi gniot o tytule “Atak Rekinów”. Jasna dupa, imię Bob już nie zwiastuje sukcesu, do tego nazwisko tak jakby z polskimi korzeniami. Wstyd i hańba. A więc tak, mając scenariusz, w którym akcja rozgrywa się w pociągu, Bob postanawia użyć w filmie efektów specjalnych. Nie komputerowych, on po prostu wraz z grupą “specjalistów” stworzył makietę z miniaturami pociągu, plenerów, helikopterem. Wiecie o co chodzi… uznał, że będzie filmował miniatury, a potem powkleja na to wyciętego z green-screena Van Damme’a.
Van Damme się starał, ale zrobili oczopląs.
To się do cholery nie mogło udać. Przypominam, że trzy lata wcześniej wyszedł “Matrix” (1998). Wiecie co mam na myśli? Znam się na produkcji filmowej, bo nie tylko prowadzę Kino Sztuk Walki. Realizowałem teledyski od pisania scenariusza, reżyserię, operatorkę po montaż i wiem, że z moimi umiejętnościami w pojedynkę i z budżetem 10 tys. złotych osiągnąłbym to co ekipa “Pasażera” za $18 milionów z kilkudziesięcioma osobami na pokładzie. Nie żartuję. Ktoś tu przyciął w ciula.
Scenariusz jest słaby i momentami tak głupi, że ciężko go strawić. Powiem Wam szczerze, że naprawdę nie mam wielkich zarzutów do Van Damme. Ten facet się starał na planie. To widać. Zawinił reżyser. Tak… Bob – to Twoja wina. Niestety, nie tylko jego. On tym burdelem zarządzał. Maniane wysokiej klasy odwalił również dźwiękowiec i kompozytor. Tutaj się nic nie klei. Co jeszcze poszło nie tak? Montaż. Ludzie przed ekranami spartolili sprawę. Chcąc być “nowocześni” dopuścili się zrobienia syfu nie z tej ziemi. Pokroili sceny tak, że średnio co prawie 2 sekundy się zmieniają przez cały film. Można dostać oczopląsu. Z tego co doczytałem… pobili jakiś rekord z ilością tej szachownicy. To nie powód do dumy.
Pieniądze na “Pasażera” poszły w błoto.
Najgorsze jest to, że gdyby Ci ludzie mieli coś więcej w głowie niż chęć naiwnej innowacyjności, to film byłby nawet zjadliwy. Z normalną muzyką, bez takich cięć i bez efektów. Mogli po prostu zrealizować sceny normalnie. Jestem przekonany, że filmując w Bułgarii mogli spokojnie sobie za tą kasę pozwolić na wynajem helikoptera, czy sceny studyjne z jadącym prawdziwym wagonem. Ktoś chciał przyoszczędzić na kosztach i wziąć parę baniek w kieszeń? Możliwe. Albo odwrotnie… wydał więcej na te gówniane makiety niż na wynajem helikoptera. To też możliwe. Obie opcje mizerne.
Bob Misiorowski nie wyreżyserował od tamtego czasu nic. To wielki wstyd, że taka osoba miała możliwość realizacji filmu za tak duże pieniądze. Warto wspomnieć, że na ekranie pojawia się Kris Van Damme i prezentuje pierwszego kopniaka. Taka ciekawostka. Sam Jean-Claude na planie dawał z siebie wszystko, do tego stopnia, że podczas realizacji jednej z finalnych scen “łomotu” złamał rękę. Nie wiem jak doszło również do tego, że ekipa odpowiedzialna za efekty pracowała później przy chociażby “Niezniszczalnych” z zajebistym efektem. Pierwsze śliwki robaczywki.
Podsumowując, cały zamysł został zarżnięty kijem do palanta w imię durnych efektów i montażu. Nieudolność ludzi odpowiedzialnych za “Pasażera” przekroczyła granicę zdrowego rozsądku. Zaskoczę Was, ale warto obejrzeć, po to, żeby mieć porównanie. Czasami dla kontrastu miło zobaczyć coś skrajnie złego, pomyśleć i wyrobić sobie opinię. Potwierdzam tezę, że to najgorszy film Van Damme’a. A mogło być inaczej.
Ocena: 2/10