“Żmija” z 1994 roku to pierwszy film z Lorenzo Lamasem, którego recenzję piszę na łamach strony Kino Sztuk Walki. Facet rozpoczął swoją karierę za młodego szczyla, trochę czasu zajęło zanim zaangażował się na dobre w akcję. W Polsce popularność zyskał dzięki serialowi “Renegat”, a tak naprawdę pierwszą znaczącą rolą była odgrywana przez niego postać Jack’a Kelly w “Zjadaczu Węży” (1989). Człowiek z “kitą” niczym B-klasowy Steven Seagal wbił się na rynek video jebiąc kopa za kopem i strzelając jak zawodowiec. Niestety, do pierwszej ligi było mu za daleko, za to zrobił kilka przyzwoitych tytułów. Szczyt jego kariery przypada na połowę lat 90-tych. Jednym z filmów tamtego okresu jest wyżej wspomniany “Viper” (nie mylcie z serialem). Dzieło węgierskiego reżysera.
“Żmija”, czyli Lorenzo Lamasa w akcji.
Tibor Takacs, tak się nazywa facet odpowiedzialny za to co zobaczyłem i co odebrało mi 90 minut życia. W momencie, kiedy pojawiło się jego nazwisko na ekranie coś mi zaświtało. Mianowicie, kojarzyłem gościa i to dokładnie wiem z czego. Ze współpracy z Markiem Dacascosem przy okazji produkcji “Sanktuarium“. Taki średniak i podobnie jest w tym przypadku. Scenariusz napisał Neil Ruttenberg, człowiek, o którym nie wiele wiadomo. W każdym razie historia jak to historia. Facet ma brata, brat pożyczył od bandziorów 5 dużych melonów. Kasę trzeba oddać i przy okazji nakopać jednemu i drugiemu. Schemat oklepany jak twarz Andrzeja Gołoty po walce z Mollo i nie ma co tutaj zbyt wiele się rozwodzić nad fabułą.
Lorenzo Lamas doświadczenie przed kamerą ma spore, ale i w sztukach walki nie odstaje. W 1979 roku zdobył czarny pas. Trenował karate i taekwondo. O ile to pierwsze wypada na ekranie zazwyczaj jak drewno (przykład: boczne kopy Chucka Norris’a), to taekwondo prezentuje się świetnie, co wielokrotnie udowodnił chociażby Loren Avedon, czy Phillip Rhee. W przypadku filmu “Żmija” sekwencje walk są na średnim poziomie, widać trochę udawania i mało charyzmy. Sprawa się zmienia w finałowej sekwencji, która klimatem kojarzyła mi się trochę z mocno uboższą wersją “Niezniszczalnych 2” (2012), co nie zmienia faktu, że to akurat atut. A może przypomina mi “Kobrę” (1986)? Chyba, że to tylko zbieżność tytułów. Widać, że reżyser zdecydowanie więcej czasu poświęcił na strzelaniny, które wypadają nieźle jak na ten B-klasowy poziom.
Czy to nie jest czasami Simon Rhee?
Lamas nie byłby sobą jakby nie zaliczył jakieś dziewczyny. Tutaj towarzyszą mu dwie księżniczki, więc dla znawców filmowej erotyki też znajdzie się mały kąsek. W pewnym momencie patrzę na jednego “złego” bohatera i mówię sobie “No przecież to Simon Rhee!”. Spojrzałem w obsadę i zgadza się, jest i on, zły bohater z pierwszych “Najlepszych z Najlepszych” (1989). Większą uwagę przykuł jednak ktoś inny. Mam na myśli aktora, który nazywa się Joe Son. Mały chiński skurwysyn, który grał złego brata Bolo Yeunga w filmie “Shootfighter” (1993). Gnój jest tak charakterystyczny, że trudno go nie zapamiętać, ma z metr i pół, buja się po ulicach jak starej babie cycki. Jak to się mówi, dobry wariat. Z takim typem można by z litra wódy wypić i byłyby jaja. W każdym razie facet prezentuje się dobrze, jest nawet kilka fajnych scen.
Całość oceniam jako średni film z plusem właśnie za postać “złego”, za finałowe sekwencje i ogólnie w miarę przyjemny seans. Nie ma fajerwerków, ale obejrzeć można. Lamas to Lamas, wiadomo, czego się spodziewać.
Ocena: 5,5/10